Punktem kulminacyjnym kursu językowego na którym jestem, miał być weekend w górach, a dokładnie wędrówka do Cirque de Mafate. I owszem, był to punkt kulminacyjny, na który wszyscy czekali, w trakcie narzekali, a teraz chcieliby to powtórzyć.
Cyrki powulkaniczne (kotliny) to duża atrakcja La Réunion, oprócz Cirque de Mafate, są jeszcze dwa: Salazie i Cilaos. Wszystkie powstały dzięki wulkanowi Piton des Neiges (obecnie wygasły, jest za to najwyższym punktem wyspy: 3069 m). Mafate, jest drugim co do wielkości cyrkiem, ma około 100 km kwadratowych i jest synonimem „samotności, odizolowania i niedostępności”. Prowadzą do niego tylko dwie drogi: piesza – specjalnie wyznaczonym szlakiem i powietrzna – helikoptery dostarczają mieszkańcom kotliny to co potrzebne, a bogatym turystom oferują loty z majestatycznymi widokami.
Wyruszyliśmy na dwudniową wyprawę w sobotę rano, oczywiście z opóźnieniem, musieliśmy czekać na przewodników (do TiR-owców: my wiemy, że dobry przewodnik się nie spóźnia!). Jechaliśmy około dwóch godzin i były to ciężkie godziny dla wszystkich… Kierowca prowadził jak szalony (co zresztą jest tutaj normalne), a droga była niesamowicie kręta – możecie sobie wyobrazić co czuliśmy.
Dojechaliśmy do startu naszej wędrówki, czyli parking na szczycie Col des Bœufs (ok. 2000 m n.p.m), i co zastaliśmy?
Mgła, chmury, wiatr, deszcz. Wymarzona pogoda na wędrówkę! Na miejscu powinien czekać na nas piękny widok na kotlinę, ale widać było tylko biel chmur. Po założeniu wszystkich ciepłych ubrań i kurtek nieprzemakalnych, ruszyliśmy szlakiem w dół…
Ścieżka wytyczona jest wśród niesamowitych roślin, z podejściami pod górkę, a raz z zejściami w dół, po drewnianych balach, prowadzi przez kilka strumieni i strumyków, które trzeba pokonać po kamieniach. Normalnie, na pokonanie tej trasy potrzeba 2,5 godziny… Nam zajęło to dwa razy tyle. Na dodatek przemoczeni i zmarznięci, patrzyliśmy tylko pod nogi, nie zwracając uwagi na wszystko co nas otaczało.
Celem wędrówki była osada Marla, położona na wysokości 1600 m n.p.m. Jest to jedna z wielu, niewielkich osad położonych na terenie kotliny, której mieszkańcy zajmują się prowadzeniem niewielkiego baru i sklepu, schronisk dla wędrowców, hodowlą bydła i uprawą soczewicy.
W tym miejscu, chciałabym przybliżyć pochodzenie nazwy „Mafate”. Pierwszymi mieszkańcami kotliny byli niewolnicy, którzy uciekli od swych właścicieli. I to właśnie od przywódcy niewolników, pochodzenia malgaskiego (czyli z Madagaskaru), wywodzi się ta nazwa. Oznacza ona „ten który zabija”. Historia zasiedlenia cyrku jest tak samo skomplikowana jak cała historia wyspy – nie zagłębiam się więc w nią, było to po prostu miejsce, w które uciekli niewolnicy, a po zniesieniu niewolnictwa, zaczęli przybywać tam także „Petits Blancs des hauts” czyli biedni, biali osadnicy. Powracając do Marli, w języku malgaskim oznacza „dużo ludzi”. Dawniej faktycznie tak było, obecnie ludzie się przesiedlają, najchętniej do sąsiedniego cyrku Cilaos, w którym można żyć „bardziej współcześnie”. Energię mieszkańcy Marli uzyskują z paneli słonecznych, wodę z pobliskich źródeł. Wiodą życie spokojne, dzieci chodzą do szkoły, czasami muszą pokonywać długą drogę do sąsiedniej wioski.
Po odbyciu długiej wędrówki, zostaliśmy zakwaterowani w naszym „gite”, blaszaku z piętrowymi łóżkami, w którym panował niesamowity chłód. Prysznice i toalety znajdowały się w blaszaku na przeciwko. Nic specjalnego, w sam raz by przespać się i zregenerować siły. Po przebraniu się i jako takim oporządzeniu, udaliśmy się do „jadłodajni” by zjeść długo wyczekiwaną kolację. A ta, okazała się być bardzo smaczna. Było nas tam około 40 osób, i dla wszystkich gotowała jedna kobieta – jak ona to zrobiła, nie wiemy… Zjedliśmy sałatę, ryż, kurczaka i soczewicę (standardowy posiłek w tych okolicach), spróbowaliśmy miejscowego rumu, i udaliśmy się na „koncert mayoli”, który koncertem się nie okazał, tylko puszczaniem muzyki z radia.
Co ciekawe, w Marli nie ma żadnej latarni, ani lampy. Po zmierzchu panują tam niesamowite, prawdziwe ciemności. Jednak mieliśmy szczęście, noc była bezchmurna, na niebie mnóstwo gwiazd, a księżyc bardzo blisko, i na wyciągniecie ręki… I co ciekawe, latarka wcale nie była potrzebna. Księżyc dawał tyle światła by znaleźć drogę do „gite” i przy okazji obejrzeć swój cień. W nocy.
Drugi dzień, pobudka o 7, po ledwo przespanej, chłodnej nocy. Tym razem pogoda dopisywała, bezchmurne niebo, słońce… Wspaniałe widoki. Wędrówka była przyjemnością, pomimo tego, że odbywała się w większości pod górkę. Nareszcie można było podziwiać widok na Marlę, i otaczające ją skały. Szczerze mówiąc, czułam się jak…w Jurassic Parku. Brakowało tylko odgłosów dinozaurów. Tym razem droga zajęła nam dwie i pół godziny, czyli dokładnie tyle ile powinna. Po dojściu do punktu startu, przyszły chmury, przenikliwy wiatr i deszcz. Ale już byliśmy na to uodpornieni, spojrzeliśmy jeszcze ostatni raz na Cirque du Mafate, i udaliśmy się do autokaru, by po dwóch godzinach dotrzeć do Saint Denis, i odpocząć po męczącym, acz zachwycającym weekendzie.