Jako, że bardzo lubicie czytać mojego bloga i nie chcecie tak długo czekać na kolejne doniesienia zza Oceanu, postanowiłam napisać kolejną opowieść, tym razem o sprawach bardziej przyziemnych, czyli o Uniwersytecie i o moim wydziale.
Université de la Réunion
Od czego by tu zacząć? Université de la Réunion jest jedyną uczelnią wyższą na wyspie, znajduje się, oczywiście w stolicy, czyli w Saint Denis. Ma jeden oddział, w miejscowości Tampon (i znów proszę o nieśmianie się). Uniwersytet jest naprawdę duży, można się tu kształcić na większości popularnych kierunków, takich jak: języki obce, język francuski, antropologia, prawo, ekonomia, medycyna, matematyka, fizyka, biologia… No i oczywiście Gestion des Activites Touristiques czyli moja wspaniała turystyka… Ale zanim przejdę do mojego wydziału, najpierw o kampusie uniwersyteckim.
Kampus jest naprawdę potężny, niestety nie jest tak ładny i nowy jak na Morasku, budynki mają swoje lata. W głównej części znajdują się wydziały: języków, prawa i ekonomii, fizyki, biologii, matematyki. Oprócz tego budynki administracji (w tym DRI – biuro odpowiedzialne za wymiany międzynarodowe), biblioteka, przychodnia dla studentów, wielka sala gimnastyczna i oczywiście, równie wielka (nawet większa od sali gimnastycznej)… stołówka. Tak, stołówka, do której w czasie przerwy obiadowej ustawiają się kilometrowe kolejki. No i oczywiście, trzy akademiki (Cité International, Cité du Campus i mój Cité Conseil Général, oddzielony od pozostałej części kampusu mostem nad drogą szybkiego ruchu).
O akademiku już pisałam, w pierwszym wpisie. Nic się nie zmieniło, może oprócz wyglądu mojego pokoju, bo teraz mam jeszcze czajnik (różowy!), żelazko (za 9,90!), zieloną moskitierę, którą jakimś cudem udało mi się zamontować nad drzwiami balkonowymi. Nie miałam żadnego karalucha w pokoju (jeden był na balkonie, ale to się nie liczy), małe insekty zniknęły na dobre po potraktowaniu ich sprejem Cobra. Żyję tu sobie miło i spokojnie, jedyny problem to kuchnia i lodówka, która jest za mała, korzysta z niej około 40 osób i jest obleśna. Aha, i przeciekający sufit na korytarzu. No, ale mówi się trudno.
Jak już wspominałam mój wydział znajduje się w centrum miasta, dlatego na kampusie bywam rzadko – mam tu tylko zajęcia dwa razy w tygodniu – kulturę Reunionu i język francuski. Kultura Reunionu – ciekawy temat zajęć, ale trochę się tam nudzę, bo nie nadążam pisać notatek. Język francuski – trochę tragedia – czterdzieści osób na lekcji, dostajemy kserówki z gramatyki i musimy to robić – ale nie narzekam, te zajęcia są warte aż 5 punktów!
Institut d’Administration des Entreprises
No to teraz najciekawsza część opowieści… IAE – Institut d’Administration des Entreprises. Wydział na którym można studiować turystykę, zarządzanie i ekonomię. Znajduje się on w ścisłym centrum, naprzeciwko pierwszej na wyspie Katedry, w odnowionym pokolonialnym budynku. Jadę tam około 20-30 minut autobusem, często wypchanym po brzegi. Moja „klasa” liczy około 30 osób, zajęcia są obowiązkowe – na każdych jest lista obecności. Nie ma żadnej meteorologii, geografii regionalnej, topografii… To są studia dla przyszłych menedżerów, tu się studiuje marketing i różne inne rzeczy, które nie są ciekawe, są nudne jak flaki z olejem, ale przydatne. Oprócz mnie, wśród Erasmusów jest jeden Hiszpan i osiem osób z Niemiec, wszyscy mieliśmy złą przygodę z IAE i z kobietą odpowiedzialną za nas, czyli z madame Chantal Cucchi (czyt. kuki -> cookie – istotne w dalszej części). Otóż, w pierwszy dzień, wszystko było ładnie, pięknie, powiedziała, że nasze learning agreement są dobre, że musimy chodzić na te zajęcia, które wybraliśmy i że możemy chodzić na zajęcia dla Erasmusów, które odbywają się na Kampusie Moufia, ale jeśli w tym samym czasie będą zajęcia w IAE, musimy wybrać te drugie.
Wszyscy wybraliśmy przedmioty erasmusowe, ponieważ dają one razem 11 punktów ECTS – aby uzyskać tyle punktów z IAE, musielibyśmy wybrać 5 lub 6 przedmiotów! Tak, właśnie tak, ponieważ przedmioty są bardzo, bardzo nisko punktowane… jest nawet jeden za 1 punkt! Chodziliśmy na zajęcia, i nagle, po dwóch tygodniach od rozpoczęcia semestru, okazało się, że… Madame Cucchi nagle zmieniła zasady, i że NIE MOŻEMY chodzić na zajęcia dla Erasmusów, i MUSIMY chodzić na WSZYSTKIE zajęcia w IAE! Wszyscy byliśmy zdenerwowani, wkurzeni… Pisaliśmy maile do Madame Cookie Monster, ale nie odpowiadała (a co ciekawe, jest ona w swoim biurze tylko w piątki, między 8 a 8:30, dlatego kazała nam na początku pisać do siebie maile), poszliśmy do DRI, do pani Sophie Varatchia odpowiedzialnej za wymiany międzynarodowe, ale powiedziała, że nic nie może zrobić, że próbowali przekonać Cookie Monstera, ale IAE to osobny organizm uniwersytetu i takie różne inne bla bla bla. Nie poddaliśmy się jednak, poszliśmy do dyrektora DRI, ze skargą, że to nieuczciwe, bo nie dość że jako jedyni musimy być na wszystkich zajęciach obecni (na innych wydziałach tak nie jest), to jeszcze jako jedyni Erasmusi nie możemy sobie wybrać tego czego chcemy się uczyć. To poskutkowało! I mogliśmy wybrać tylko to co chcieliśmy, wszystko jest w porządku… Oprócz tego,że Madame Cucchi chodzi teraz obrażona i nie odpowiada na nasze dzień dobry. E tam! 🙂
Jak już wiecie wszystko o IAE, to co jeszcze mogę opowiedzieć o Uniwersytecie… Może o stołówce? O! Restauracja uniwersytecka jest naprawdę potężna, ma kilka części – jedną w której można kupić kanapki i drobne przekąski, drugą – z jedzeniem na wynos i trzecią – z obiadami na miejscu. Płaci się kartą, którą trzeba doładowywać w automacie, studencki posiłek kosztuje 3 euro i w jego skład wchodzi talerzyk z sałatkami (przystawka), danie główne (naprawdę bogaty wybór: ryż, makaron, frytki, mięsa, ryby, warzywa…) i deser (owoc, jogurt lub ciastko). Co jakiś czas tam chodzę, ale głównie wieczorami, bo w ciągu przerwy obiadowej kolejka jest kilometrowa!
Na koniec jeszcze coś o sporcie. Wykupiłam sobie PASS’SPORT, kartę za 15 euro, dzięki której mogę uczestniczyć w zajęciach sportowych, które odbywają się na kampusie. Wybór ogromny: wszystkie sporty drużynowe, taniec, badminton, aerobik, karate… No i chodzę na piłkę ręczną, taniec orientalny i hip-hop. Oprócz tego zapisałam się ostatnio do stowarzyszenia uniwersyteckiego ASCUR, zapłaciłam znowuż 15 euro, dostałam kartę i… mogę uczestniczyć w zajęciach cyrkowych, w wspinaczce, w warsztatach graffiti, a oprócz tego, w każdy weekend organizują wędrówki po górach, canyoning, rafting, przejażdżki rowerami górskimi i wyjazd na kajaki morskie. I, co jest najlepsze, dzięki tej karcie, mam zniżkę na lekcje nurkowania, paralotnię i surfing… Nie martwcie się, czeka Was sprawozdanie z tych moich ekstremalnych poczynań.
To tyle na temat Université de la Réunion. Pomimo tych różnych niedogodności, studiowanie tu to przyjemność… Nie są to wieczne wakacje, jak mi przed wyjazdem sugerowali niektórzy, muszę się uczyć, ale jest to lepsze niż Morasko 😉 przynajmniej pod względem bistro, z pysznymi kanapkami 🙂 I na koniec, coś bardzo ciekawego dla moim TiRowców… Niemcy z którymi studiuje, MUSZĄ odbyć staż, minimum 3 miesięczny, i co najlepsze… Muszą go odbyć za granicą. Parę osób, po zakończeniu semestru zostaje tu, i robi praktyki z prawdziwego zdarzenia. Te nasze marne dwa tygodnie w hotelu i biurze podróży są niczym… No, ale taki jest urok WNGIG, jeszcze przez wiele lat pewnie nic się nie zmieni.