Dipavali (także Deepavali, Diwali albo Devali) to wielkie, pięciodniowe hinduskie święto, określano jako „święto lamp”, „święto światła”. Dla Hindusów jest to jedno z najważniejszych świąt w roku, jest to okazja do spotkania się z całą rodziną, przyjaciółmi, i do wspólnego świętowania zwycięstwa sił światła nad siłami ciemności. Obchodzone jest bardzo hucznie, jest to czas obdarowywania się prezentami i słodyczami.
W tym roku Dipavali przypadło na środek listopada, najhuczniej obchodzone jest w miejscowości Saint André i tam też postanowiliśmy się udać, aby obejrzeć „święto światła”. Oczywiście nie obyło się bez wątpliwości, czy jechać… Powód? Autobus. Oczywiście. Ostatni autobus Car Jaune do Saint Denis jest o godzinie 19, a to właśnie wtedy wszystko się zaczynało… Postanowiliśmy zaryzykować i autostopować w drodze powrotnej.
Cały festiwal miał miejsce w parku Collossa, w którym byliśmy podczas Campus d’Été. Jest to ogromny park, z jeziorem (po którym można pływać rowerem wodnym w kształcie… wielkiego łabędzia albo pelikana!), z wieloma różnymi udogodnieniami, są toalety, są namioty pod którymi można „piknikować”, jest wielkie pole idealne na koncerty. Ogólnie rzecz ujmując jest to bardzo popularne miejsce na weekendowe pikniki.
Wracając do „święta światła”… W tym dniu zamknięto całą drogę dojazdową do parku, ponieważ miała odbyć się parada, w drodze do parku mijaliśmy wielkie platformy, naprawdę niesamowicie ozdobione, mnóstwo dorosłych i dzieci poprzebieranych w tradycyjne stroje. Wszyscy szykowali się do wielkiego punktu kulminacyjnego dnia! A my, gdy doszliśmy do parku, wpadliśmy w szał… Setki stoisk z hinduskim jedzeniem, ze słodyczami, z ubraniami, biżuterią i meblami… Nie wiedziałam za co się najpierw zabrać… W końcu zadecydowaliśmy: najpierw jedzenie, potem parada, a potem szaleństwo wśród tych wszystkich stoisk. No i co zjadłam, na pewno się zastanawiacie. Otóż… Dholl-purri poulet. Mogę bez ogródek powiedzieć, że to jedna z najsmaczniejszych rzeczy jakie w życiu jadłam. Przed kupieniem miałam pewne obawy, bo nie wiedziałam co to, „a co jeśli będzie niedobre” – myślałam. Ale było przepyszne! Doll-purri to placki (prawie jak naleśniki) z mąki kukurydzianej, w środku z sosem pomidorowym, surówką bardzo smacznie przyprawioną, kawałkami kurczaka z cebulą i z malutkimi kosteczkami z ziemniaków… Pewnie brzmi dla was dziwnie, ale połączenie tego wszystkiego daje niesamowity smak… Tak niesamowity, że na następny dzień zjadłam aż trzy dholl-purri!
A teraz o paradzie! Wzdłuż całej drogi rozwieszone były lampki, a na ziemi poustawiane gliniane świeczki (tradycyjnie zapalane są przed każdym domem, aby przywitać Lakszmi, hinduską boginię szczęścia i dobrobytu), które spora ekipa panów uzbrojonych w palniki zapalała w momencie rozpoczęcia parady. A my staliśmy przy ogrodzeniu, uzbrojeni w aparaty, i czekaliśmy… czekaliśmy… czekaliśmy… Aż w końcu pojawiły się platformy (ciągnięte przez traktory – stąd to czekanie). A każda platforma reprezentowała grupę z innego miasta, żadne nie były identyczne, każda przedstawiała inne bóstwo, uczestnicy mieli inne stroje, tańczyli inny taniec… Muszę przyznać, że choć trwało to bardzo długo, nogi bolały od stania, aparat się wyczerpywał, to warto było to wszystko zobaczyć.
Gdy minęły nas już wszystkie platformy, udaliśmy się ponownie w miejsce „targowe” by nacieszyć oczy, a unieszczęśliwić portfele. Po paradzie, przyszedł czas na artystyczne występy na wielkie scenie, przygotowanej specjalnie na tę okazję. Każda grupa, która brała udział w paradzie miała swój czas na scenie, w czasie którego prezentowali głównie tańce w bollywoodzkim stylu! Najlepsze jednak zostawili na koniec. Do finałowej piosenki z filmu „Slumdog. Milioner z ulicy” (ale tej bez Pussycat Dolls), wszyscy uczestnicy parady odtańczyli taniec, wszyscy byli niesłychanie skoordynowani, wyglądało to naprawdę niesamowicie! A zaraz po zakończeniu tańca, rozpoczął się pokaz sztucznych ogni (to jedna z cech tego święta, to sposób na okazanie radości), i otwarcie przyznaję: były to najdłuższe i najpiękniejsze fajerwerki jakie w życiu widziałam. Te marne sylwestrowe, są niczym w porównaniu do tych z Saint Andre.
Całość zakończyła się o 21:30, wszyscy ruszyli w kierunku samochodów, a my w poszukiwaniu kogoś kto podwiezie nas do domu. Podzieliliśmy się na dwie, dwuosobowe grupy, chłopak-dziewczyna, żeby było bezpieczniej, ale mieliśmy szczęście, bo po 15 minutach wystawiania kciuków do góry, zatrzymała się dziewczyna, która jechała do Saint Clotilde (dzielnica w której mieszkam), a na dodatek miała cztery miejsca wolne! Ha! No i jeszcze była na tyle miła, że każdego z nas podwiozła pod same drzwi!
La fête des couleurs
Drugi dzień przygody z Dipavali, to „święto kolorów”, „la fête des couleurs” nazywane „la holî”. Z tego co się dowiedziałam wcześniej, jest to dzień, w którym wszyscy są ubrani na biało, i obrzucają się kolorowym proszkiem – każdy kolor ma inne znaczenie. Naszym celem było pojechać tam, pooglądać ten ciekawy obyczaj, zjeść coś (DHOLL-PURRI!!!) i wrócić do domu… Nieoczekiwanie, także dla nas, staliśmy się częścią tego „święta-zabawy”, nie byliśmy nawet odpowiednio ubrani, ale to w sumie nam nie przeszkodziło.
Dotarliśmy na miejsce, w którym wszystko się odbywało, i obejrzeliśmy występy taneczne… A potem przyszedł czas na kolory! Zielony – harmonia, pomarańczowy – optymizm, niebieski – zdrowie, czerwony – szczęście i miłość. Przez chwilę przyglądaliśmy się tłumowi, który obrzucał się kolorowym proszkiem (a żeby było ciekawiej, włączono fontanny – proszek zamieniał się w farbę!), a potem… Postanowiliśmy się dołączyć! I przyznaję bez bicia – było super! Super, ekstra, niesamowicie! Wszyscy, dorośli, dzieci, znajomi i nieznajomi, „obdarowywali” się kolorami.
Bilans jest taki: moje włosy są nadal różowe, moja żółta koszulka już prawdopodobnie nie będzie żółta, a stanik już na zawsze będzie czerwono-beżowy. Ale co tam! Warto było! Tyle radości w jednym miejscu nigdy nie widziałam. A na dodatek… Będzie żyć w harmonii, pełna optymizmu, cieszyć się dobrym zdrowiem, będzie szczęśliwa i spotkam miłość! A wszystko dzięki Dipavali.