Erazmus Podróże

Erazmus na Reunionie: wycieczka na wulkan Piton de la Fournaise

Witajcie po długiej przerwie, spowodowanej brakiem czasu i załatwianiem przeróżnych „urzędowych” spraw. Miało być o Uniwersytecie, o moim wydziale, miało być dużo narzekania… Ale jednak nie będzie! Będzie o czymś dużo ciekawszym i niesamowitym… Będzie o WULKANIE!

Tak, tak, właśnie jedną z największych atrakcji wyspy odwiedziłam w zeszły weekend. Spontaniczna decyzja w czwartkowy wieczór: „jedziemy!”, spowodowała, że w piątek musiałam udać się do informacji turystycznej w celu wykupienie noclegu w schronisku Gite du Volcan, do księgarni aby kupić mapy oraz do firmy wypożyczającej samochody… Ah! Samochód! Chyba jeszcze nigdy tak go nie doceniałam! Zaraz po wypożyczeniu udałyśmy się do supermarketu i kupiłyśmy wszystko czego nie mogłybyśmy kupić jadąc tam autobusem… Zgrzewki wody, soków, mleka, proszek do prania… I oczywiście jedzenie na naszą wycieczkę.

W sobotni poranek, zbiórka miała być o 7:30… Ktoś niestety zaspał (tak, ten ktoś to ja), i obudził się o 7:50… Start naszej wyprawy przesunął się o godzinę, bo dzień wcześniej nie chciało mi się pakować ani uszykować rzeczy…

W końcu udało się rozpocząć – skierowaliśmy się na wschód – bo nasz plan obejmował objechanie wyspy od wschodu, dojechanie do wulkanu, nocleg w schronisku, w niedzielę zdobycie wulkanu i powrót przez zachodni brzeg. Wyjeżdżając z Saint Denis nie mogliśmy wyjść z podziwu, jak wiele możliwości daje tu samochód – można pojechać wszędzie gdzie się chce, zobaczyć to o czym piszą w przewodnikach, a co często nie jest możliwe poruszając się wyłącznie autobusami, które szczególnie w weekendy jeżdżą rzadko i nieregularnie. Dlatego stwierdziliśmy, że trzeba skorzystać z tej niezwykłej wygody i podążając za kierunkowskazami udaliśmy się do Le Bassin de La Paix – który okazał się miłym jeziorkiem, z dwoma wodospadami, mnóstwem głazów i chłodną wodą. Miejsce niesamowicie przyjemne, moglibyśmy tam siedzieć i siedzieć… Ale wulkan czekał! Udaliśmy się więc w dalszą drogę, aby zobaczyć coulée de lave, czyli potoki zastygniętej lawy, dzięki którym wyspa powiększa się o kilka metrów kwadratowych, po silnej erupcji.


Pierwszy przystanek: Notre Dame des Laves i coulee de lave z 1977 roku. Pierwsze – kościół, który w 1977 spływająca lawa ominęła i zatrzymała się przed drzwiami. Cud? Być może. Drugie – niesamowicie czarne pole zaschniętej lawy, dochodzące aż do oceanu… dziesiątki metrów kwadratowych lawy, która z pozoru czarna, okazała się tak naprawdę wielokolorowa. Na swojej drodze napotkaliśmy jeszcze kilkanaście taki lawowych potoków, jednak najciekawsza okazała się lawa z 2007 roku… która ciągle jest ciepła! Tak, tak właśnie! Z wierzchu jest zimna, jednak z otworów w lawie, wydobywa się ciepłe, wręcz gorące, powietrze! Niesamowite!


Droga po wschodnim wybrzeżu była bardzo ciekawa, obfitowała w lawę oraz w… wieloryby! Widziałam wieloryby, po raz piąty już, tym razem ze wzgórza widać było jak pływają w Oceanie. Popołudniu dotarliśmy na południe wyspy, do Saint Pierre, gdzie udaliśmy się do supermarketu, aby kupić jedzenie na wieczór i niedzielną wspinaczkę. Początkowo chcieliśmy zjeść posiłek w schronisku, ale cena w wysokości 18 euro (a nocleg 16!) jednak nas odstraszyła. Dzięki temu, wyszło taniej i jedliśmy to co chcieliśmy.

Z Saint Pierre udaliśmy się już konkretnie w stronę wulkanu. Przejechaliśmy miejscowość Tampon (proszę się nie śmiać!) i niedaleko za nią wjechaliśmy na drogę do wulkanu… A droga ta była ciekawa. Najpierw odwiedziliśmy Szwajcarię, z zielonymi polami i brązowymi krowami, potem wjechaliśmy do Kanady, gdzie kręta droga prowadziła przez las, pod koniec były Niemcy, a gdy wyjechaliśmy ponad chmury… Tego nie da się opisać. Wspaniały widok, po prostu.

Następną atrakcją była droga przez Le Plaine Des Sables, płaskowyż, który sprawia wrażenie dekoracji w filmie science-fiction. Nasze auto zostało porządnie ubrudzone przez kurz i wyglądało nie najlepiej, ale tym mieliśmy się przejmować później. Z Plaine Des Sables droga do Gite du Vulcan zajęła dziesięć minut, dotarliśmy na miejsce idealnie, akurat gdy zachodziło słońce. Schronisko jest naprawdę ładne i choć jest skromne, to w zupełności wystarcza tylko po to by odpocząć i coś zjeść. Noc w pobliżu wulkanu była zimna i choć spałam pod trzema kocami, to i tak budziłam się z zimna. No i miałam ciekawy sen, w sumie to dziwny. Ale o tym może kiedy indziej.

W niedzielę wstaliśmy chwilę po piątej, obejrzeliśmy wschód słońca, wyszykowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy na podbój wulkanu! Po dwudziestu minutach marszu doszliśmy do „drzwi” umieszczonych w ścianie kaldery, i ujrzeliśmy niesamowity widok! Zbiegliśmy po schodach prowadzących do pierwszej atrakcji, niewielkiego stożka, Furmica Leo, leżącego u podnóża kaldery Enclos Fouqué. Co ciekawe, cały czas byliśmy ponad chmurami, niebo było więc błękitne, słońce świeciło… Ale żadne z nas nie odczuwało gorąca, bo wiał przyjemny, chłodny wiatr… Niestety odbiło się to na naszej skórze i po powrocie wyglądaliśmy jak „czerwone kapturki”.

Droga na wulkan powinna zająć około sześciu godzin w obie strony, nam zajęła osiem… Ale wszystko przez postoje na zdjęcia, smarowanie się kremem do opalania, podziwianie lawy, zbieranie jej kawałków, a potem długie siedzenie na szczycie i podziwianie krateru Dolomieu

Cóż więcej mogę napisać o wulkanie? Że jest wulkanem tarczowym typu efuzywnego. Chciałabym tylko przytoczyć to co przeczytałam w moim francuskim przewodniku. Jak wiecie już, najwyższym szczytem wyspy jest Piton des Neiges, wygasły wulkan. Piton de la Fournaise, jest jego młodszym o milion lat bratem. Przez ponad 200 000 lat wspólnie konkurowały ze sobą i łączyły swoje lawy w sercu wyspy. W końcu walkę przegrał starszy – ostatnia erupcja Piton des Neiges miała miejsce 12 000 lat temu (jednak nie jest powiedziane, że już nigdy się nie obudzi. Wszystko jest możliwe!). Wulkan nadaje charakter wschodnio-południowej części wyspy. Pokrywy bazaltowe, potoki lawy – to tutaj normalny widok, jak już widzieliście na zdjęciach. Zainteresowało mnie, dlaczego lawa spływa tylko na wschodnie wybrzeże i znalazłam odpowiedź! Jest tak, ponieważ od zachodu wulkan jest zablokowany przez masyw Piton des Neiges.

Niesamowite to było przeżycie, wędrować po wulkanie, ze świadomością, że gdzieś tam głęboko pod ziemią, to wszystko pracuje i pewnego dnia, całkiem niedługo, może wybuchnąć! I myśl o tym, że to wszystko co widzę, zostało ukształtowane przez potężne siły natury, wiele milionów lat temu. Tak, wizyta na wulkanie była wspaniała. Jedyny minus to czerwona skóra głowy, biały ślad po zegarku na ręce i nogi, do połowy uda czerwone, a od połowy białe. Ale warto było!